Jesteśmy.
Indie.
Początki trochę ciężkie. I to pomimo wcześniejszych przygotować co do informacji o tym kraju.
Bieda. Tłumy. Brud.
Naciąganie. Zaczepianie.
Wszystko już wczoraj i dzisiaj zdążyliśmy poznać.
Kraj nas oczarował.
Jeszcze trudno mi stwierdzić, czy pozytywnie...
Jest to inny świat.
Delhi.
Tłumy i kolory.
Małpy na płotach.
Krowy między ludźmi.
Trąbiące, hałaśliwe samochody i riksze.
I bezsensowne jeżdżenie po mieście, żeby zdobyć informacje.
Wszędzie chyba tak jest.
W końcu zasiedliśmy w publicznym autobusie, jadącym do Agry.
Podróż - ponad 6 godzin (około 200km). Spaliśmy co chwilę, więc w miarę szybko minęła.
Za radą (krzykami) ludzi na zewnątrz, wysiedliśmy kilka kilometrów za wcześnie. Znowu użeraliśmy się z lokalnymi rikszarzami.
Do Agry dotarliśmy późnym wieczorem. Na szczęście, jak się i później okazało, życie w północnej części Indii nie zamiera nawet późnym wieczorem. Kilkadziesiąt minut marszu i skupienie na mapkami doprowadziły nas do jakiegoś hoteliku - Shanti Lodge.
Nasz pierwszy nocleg w Indiach.
Prysznic to była cała łazienka - rozkosz po całym dniu w brudzie.
Ogromny wentylator pod sufitem zamiast lampy poruszał powietrzem w nocy. I chociaż wyrywał ze snu, a wtedy czułam się, jak w poza świadomością, po prostu się przydał.
Jest upał. Wilgoć. Jesteśmy cali mokrzy.
A Agra?
Teraz siedzimy na dachu restauracji, z której roztacza się widok na miasto, i Taj Mahal.
Taj Mahal - zamknięty w piątek. Podczas, gdy wiele ludzi wybiera się do Indii między innymi głownie po to, żeby zobaczyć Taj Mahal, my widzieliśmy go tylko zza płotu i z różnych, przeciwnych miejsc w mieście. I tak - robi wrażenie. Ale pomimo obaw, nie odczułam, że coś wielkiego mnie ominęło. To dopiero pierwsze dni tutaj i brak możliwości zobaczenia pałacu nie wywołał we mnie negatywnych uczuć. Po prostu trudno. Jedziemy dalej.
i.