Dzisiejszy dzień był miły. Pełen wrażeń.
Zaczynam się już przyzwyczajać do bycia turystą w Indiach.
Każdy chce na nas zarobić. Ale też każdy chce na każdym zarobić.
Nie mają łatwego życia, a dla nas większość cen tutaj - to jakby wydawanie drobnych.
Przenieśliśmy się rano do bardziej uroczego hotelu, polecanego w przewodniku.
No tak. Trzeba wspomnieć, że jesteśmy w Rajastanie, w Jaipurze.
Wielkie miasto.
Dojechaliśmy wczoraj wieczorem autobusem, na który bilety wykupiliśmy w Agrze w jakby biurze podróży. Autobus miał być turystyczny, w miarę luksusowy. Okazał się autobusem gorszej klasy niż ten publiczny, którym dojechaliśmy do Agry. Był o wiele brudniejszy, z miejscami do spania nad naszymi głowami, a przede wszystkim - bardziej zatłoczony. Nie wiem, gdzie ci wszyscy ludzie się zmieścili - chyba zostali upchani gdzieś na górze!
Przed podróżą zjedliśmy całego świeżego ananasa i cierpieliśmy z powodu poranionego podniebienia i języka, ale owoc smaczny był. Staraliśmy się spać jak najwięcej, żeby podróż szybko minęła.
Wieczór spędziliśmy na tarasie na dachu hotelu, wśród zieleni doniczkowych roślin, smakując indyjskie piwo.
Dzisiaj znowu na tarasie na dach, ale hotelu Pearl Palace. Rozciąga się stąd widok na miasto oraz na oświetlone ruiny pobliskiej świątyni. Jest ciepło, przyjemnie.
Rano, po wyjściu z hotelu, spotkaliśmy rikszarza. Tutaj nie spotyka się rikszarza, tutaj rikszarze po prostu atakują swoimi usługami, a odczepią się dopiero, jak wsiądziesz do jakiejś rikszy, bo dlaczego w ogóle miałbyś iść dokądś na piechotę.
Vishu - młody chłopak z Penjabu - rozbrajał swoim uśmiechem, radosnym podejściem i komplementami. Tak nas rozbroił, że skorzystaliśmy z jego propozycji obwiezienia nas po głównych miejscach historycznych w mieści, a to wszystko za jedyne 200rupi (przy czym np autobus do Fortu Amber kosztuje 10rupi!). Okazało się, że było to bardzo dobre posunięcie, dzięki temu zobaczyliśmy bowiem też miejsca, do których nie dotarlibyśmy sami.
Fort Amber - piękne, odrębne miasto.
Shri Jagat Siromani Temple - piękna, maleńka świątyni, w której ludzie jedli wspólny posiłek, a inni modlili się obok.
Grobowce Royal Graitor - kunsztownie zdobione marmurowe grobowce na uboczu miasta, gdzie było tylko kilka osób, i czuliśmy się, jak w zaczarowanym miejscu.
Pałac na Wodzie - a wyglądało to tak: Vishu prowadzi swoją riksze po jednej z głównych arterii miasta, zatrzymuje się i prowadzi nas kilka kroków na chodnik. Pokazuje ręką na ogromny Pałac na jeziorze... zaliczony zabytek.
Co jeszcze?
Słonie. Kąpiące się słonie indyjskie.
Wymalowane, turystyczne słonie. No cóż. Skorzystaliśmy. Nasza pierwsza i ostatnia pewnie przejażdżka na słoniu.
Póżniej spacer po Różowym Mieście.
Stare miasto, które w rzeczywistości jest bardziej pomarańczowe niż różowe.
Po prostu Indie.
Nie jestem specjalistką po tych kilku dniach. Ale właśnie takie są w mojej świadomości teraz - zatłoczone, głośne, kolorowe.
Mężczyźni zaplatający kwiaty. Tysiące pomarańczowych kwiatów.
Sprzedający przyprawy.
Hinduscy mężczyźni trzymają się za ręce - spacerując.
Ludzie, pijąc z butelki, nie dotykają szyjką ust - wlewają napój prosto do ust, kobiety najpierw na dłoń i z niej piją. Małe dzieci również.
Trzeba zapłacić za wszystko. Oczekują zapłaty za to, że pokażą turyście, że trzeba zdjąć buty przed wejściem do świątyni. Dzieci chcą, żeby dać im pieniądze za to, że pokażą ładny widok. Chcą, żeby zrobić im zdjęcie, bo chcą zarobić pieniądze.
I jak im się dziwić? Nigdzie indziej na świecie nie widziałam biedy na tak wielką skalę.
i.